Jak powstała "Szkoła nad obłokami"



 Jak powstaje książka? Według Marii Kownackiej było to najczęściej zadawane pytanie na spotkaniach autorskich. Odpowiedzi udzieliła m.in w czasopiśmie „Płomyk” w artykule z 1959 roku pt.: Narodziny książki. Czyli jak powstała „Szkoła nad obłokami”.

W związku z realizacją przez Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury w Piwnicznej-Zdroju projektu Nad obłokami przypominamy wspomniany artykuł. Projekt Nad obłokami otrzymał dofinansowanie ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury - państwowego funduszu celowego. Zadanie obejmuje przygotowanie pleneru fotograficznego inspirowanego książką Szkoła nad obłokami – zarówno tekstem Marii Kownackiej jak i ilustracjami Witolda Chomicza, a także materiałami zgromadzonymi w Izbie Pamięci Marii Kownackiej na warszawskim Żoliborzu. Jest okazją do połączenia kilku światów - świata mieszkańców górskich przysiółków, w tym Niemcowej, gdzie znajdowała się jedna z najwyżej położonych w Polsce szkół, świata który poprzez swoją twórczość i życie stworzyła Maria Kownacka, oraz świata Witolda Chomicza profesora w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.




„Płomyk” nr 17, rok 1959 – przedruk

NARODZINY KSIĄŻKI

Czyli jak powstała „Szkoła nad obłokami”


    Posłuchajcie. Kiedy w Rytrze pisałam „Rogasia z Doliny Roztoki”, doszło do moich uszu, że gdzieś wysoko, w pasmie Beskidu Sądeckiego, bez żadnej komunikacji kołowej jest szkoła, bodaj że najwyżej położona w Polsce, bo na 1027 m nad poziomem morza.
    Mieczysław Łomnicki, nauczyciel tej szkoły, stały mieszkaniec Piwnicznej, udzielił mi dużo ciekawych informacji o życiu tamtejszych ludzi i tej niezwykłej szkoły, założonej tam, po raz pierwszy w dziejach, dopiero po ostatniej wojnie.
    Już po moim powrocie do Warszawy, pan Mieczysław przysyłał w dalszym ciągu ciekawe materiały o ciężkiej pracy, starych obyczajach, mowie i wierzeniach tamtejszych ludzi, a także opisywał niezwykłe przygody, jakie go spotykały. To on właśnie, dążąc na Niemcową w zadymkę – uratował dwoje swoich uczniów, a stało się to tak, jak opisuję w pierwszym rozdziale książki pt. „Kurniawie w gardziel”.
    Czerwiec następnego lata, zastał mnie już w Rytrze.
    W tym czasie Łomnicki poszedł do wojska (nauczyciele Niemcowej muszą być młodzi, bo któż inny zdołałby pokonać tę wyżynę zimą?!), a miejsce jego zajął tymczasowo kolega, również mieszkaniec Piwnicznej, syn znanego miejscowego stolarza, Edward Grucela.


    Kiedy po długotrwałych deszczach zabłysło wreszcie słońce – wyprawa nasza, składająca się z czterech osób, pod przewodnictwem Edwarda, wyruszyła z uroczego domu Grucelów przy ulicy Ogrodowej, opisanego na samym początku książki. Nieśliśmy ze sobą dobrą lornetkę i dwa aparaty fotograficzne. Grafik, przyszły ilustrator książki, dźwigał w potężnym plecaku szkicowniku, farby i ołówki, a ja gruby brulion, notes do „podpatrzeń”, długopis, parę swoich książek, „Płomyków”, „Płomyczków”, piłkę do siatkówki, dwa kilogramy cukierków i… lalkę!... Wszystko to – jako zadatki przyjaźni z dziećmi wyżyny. (Do głowy mi nie przyszło wtedy, że owa skromna lalusia odegra jakąś rolę w książce).
    Czy wiecie, co to jest kwitnąca łąka w Beskidzie Sądeckim?! Wyobraźcie sobie bujny trawnik, na który sfrunęło setki tysięcy różnobarwnych motyli.
    A więc lasami, pełnymi rozśpiewanego ptactwa, polanami leśnymi, rozkwieconymi łąkami, poletkami owsa, kamienistymi zboczami, stromo, to „połogo” – pięliśmy się wytrwale ku górze, całe siedem kilometrów, a im wstępowaliśmy wyżej, tym Poprad w dole szerszym zakolem nas opasywał.
    Był to ten sam szlak, który podczas kurniawy odbywa nauczyciel Grucela w pierwszym rozdziale książki.
    Kiedyśmy stanęli wreszcie u celu podróży na Niemcowej – domostwo Nosalów, na skraju leśnej polany, było puste, tylko Bodry i Bielka w budzie z wydrążonego buka rozgłośnie witały nauczyciela.
    Drzwi domostwa, zaparte na drewniane „zaworki”, nauczyciel, który czuł się tu jak u siebie w domu, otworzył bez najmniejszego trudu – patykiem… i mogliśmy się rozgościć pod nieobecność gospodarzy.
    Kiedy przestąpiłam próg domu, wydało mi się, że czas cofnął się o trzysta lat. Potężne „sąsieki” – staroświeckie skrzynie na zboże, trójnożne żeleźniaki – sagany z epoki kurnych chat, drewniane, rzeźbione „jaktelki” do noszenia wody ze źródła, „stępy” do miażdżenia ziarna, ławy i stołki z „soszki” (rozwidlonej gałęzi), wyrzynane misternie „ślufanki” (podnoszone ławy do spania, w których trzyma się pościel) i „police” (półki) – wszystko to prawiło o zastygłej, starej kulturze tego zakątka odciętego od świata.
    Wszystko to mówiło jasno: „Jeżeli chcesz mieć sprzęt w domu – sam go musisz uzdajać!”…
    Wyszłam przed dom. Na żerdziach płotu wisiała zawiązana charakterystycznie w „husiankę” – chustka na głowę. Zajrzałam do środka. Wiatr bujał w niej, zamiast dziecka, butelkę po occie spowiniętą szmatkami.
    Bez namysłu zamieniłam butelkę na przyniesioną ze sobą lalkę… Kto ciekawy, jak się takie zdarzenie przetwarza na wątek utworu, niech zajrzy do rozdziału pt. „Butelka po occie”.
    Kiedy wrócili wreszcie nasi mili gospodarze – od sianokosów, pasionki i wielu innych zajęć, których tu cały nawał czyha na pracowite ręce – opowiadaniom i gadkom dziadka Nosala nie było końca.
    Niektóre z nich, wiernie oddane, znajdziecie w książce.


    Chłopcy wtajemniczali mnie w sztukę sporządzania nart (rozdział „Wyżyna górą!”), dziewczynki chwaliły się pięknymi zabawkami wystruganymi przez braci. Świetna gawędziarka, sąsiadka Wielochowa, opowiadała ciekawie o przygodach z wilkami i o tym, jak to te Potoki z Trześniowego Gronia rządzą się same, choć rodzice pomarli, jak to tutejsze dzieci uważają za największą klęskę, jeżeli nie mogą iść do szkoły, gdy je wstrzymuje pasionka.



- Zanim my tu szkołę dostali, trzeba było ganiać dzieciaki pięć kilometrów do Młodowa albo i jeszcze dalej, do Piwnicznej! Nie każdy to wytrzymał, toteż z nas, starszych, mało kto czytać i pisać potrafi! (Rozdział „Nocni goście”). O „chuliganach”, moja pani, to my tu słyszymy tylko z gazet! Za trudne u nas bytowanie na chuligaństwo… Kto nie będzie pilnie pracował na tej naszej wyżynie, przepadnie!...
    Ludzie na Niemcowej są pełni życzliwości i świetnie umieją opowiadać, toteż zarówno mój brulion, jak i szkicownik grafika, profesora Chomicza, puchły po prostu w oczach, a zdjęcia utworzyły cały album.
    W książce starałam się oddać najwierniej wszystko, co mi się wydało godne utrwalenia, kładąc nacisk na poszanowanie i ochronę zabytków przeszłości, reszta – to jak w każdej książce – k o m p o z y c j a, oparta na faktach z życia.
    Oczywiście, nie wyczerpałam nawet w części tego bogatego materiału, jaki nasuwa tamtejsze życie. Opowiadanie można by więc snuć dalej i dalej.

Maria Kownacka



Popularne posty z tego bloga

„O słoneczko wyszło” Wspomnienie Michała Nakielskiego

W lecie ta liczba redukuje się do połowy, a reszta pasie bydło, gęsi i nierogaciznę